Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 73.djvu/5

Ta strona została skorygowana.
—   2033   —

dosyć pieniędzy, aby zapłacić za surdut i krawat.
— No, nie chciałem pana obrażać.
— Nie radziłbym panu! A więc kiedy jedziemy?
— Dziś wieczorem; ostatnim pociągiem.
— Razem? Nie uchodzi; nie jestem do tego przyzwyczajony. Lubię doświadczać sił swoich. Wyznacz mi pan raczej miejsce, gdzie mamy się spotkać.
Robert odszedł, aby poczynić przygotowania do podróży. W pół godziny później, zapukano do drzwi. Wszedł Rudawski.
— Przychodzę tylko — rzekł — aby ci powiedzieć, że Amerykanin już teraz wyjeżdża.
— Już? — zapytał zdumiony Robert.
— Zpoczątku do Poznania, ale przed tym jeszcze do mnie. Mam jego broń. Przeklęty, głupi kawał! Ale łajdak ma język cięty.
— To z wiezęnia guzik?
— Właściwie powinienem go wsadzić; cóż, kiedy to grubianin. Lubię uprzejmość i przywykłym do subtelnych form towarzyskich. Do zobaczenia!
— Do zobaczenia! — —
Wychodząc, kapitan mruczał do siebie pod nosem:
— Tak, dostał swoje, ale... do tysąca milionów furgonów beczek piorunów! Wcale dotychczas nie wiedziałem, że mam takie miękkie usposobienie. —