ciwe. A myśmy obaj kanalie. Myślałem o tym, że może przyjść chwila, której zapomnicie o wdzięczności. Przewidując tę okoliczność, zachowałem jeńców. Umieściłem ich na wyspie, położonej na Oceanie Spokojnym.
— Postąpiliście głupio! Przecież coraz więcej statków krąży po oceanie.
— Głupio? Mylicie się. Tylko ja znam tę wyspę. Noga ludzka na niej nie stanęła.
— A jednak stanęła. Jeńcy uciekli. Postąpiliście nader lekkomyślnie.
— Przeklęta sprawa! I niebezpieczna — rzekł Landola po chwili namysłu.
Tak. Niebezpieczeństwo tym większe, że są teraz w głównej kwaterze Juareza.
Landola przeszedł się kilkakrotnie po pokoju, potem stanął przed Corteją i rzekł:
— Mam wrażenie, że trzeba będzie do Meksyku pojechać i nadrobić to, cośmy zaniedbali.
— A więc zabić ich? Któż ma tym zająć?
— Ja.
— Wy? Muszę się nad tym zastanowić. Muszę zachować w tej sprawie wyjątkową ostrożność. Przystąpię do interesu jedynie w tym wypadku, gdy będę miał pewność, że nie zostanę oszukany.
— Hm. Ileż dajecie?
— Nic. Czekam na propozycję.
— Pamiętacie, ileście mi wtedy zapłacili? Dziesięć tysięcy duros, czy tak? Dacie dwadzieścia tysięcy?
— Nie, najwyżej pięć.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 74.djvu/26
Ta strona została skorygowana.
— 2082 —