Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 75.djvu/6

Ta strona została skorygowana.
—   2090

Zbliżał się wieczór. Słońce zaszło. Zapadła ciemność.
Od strony miasta ukazała się na wodzie łódź; płynęła z szybkością strzały. Przy wiosłach siedziało czterech tęgich zuchów. Człowiek, siedzący na środkowej ławce był bez wątpienia marynarzem. Z prawdziwą przyjemnością patrzył na statek niebieskimi, jasnymi oczami; gdy łódź zbliżyła się do parowca, skoczył szybkim ruchem na drabinkę i zaczął wchodzić na górę.
Kapitanie, dwaj panowie chcą z panem pomówić. Słyszeli, że płyniemy do Veracruz...
— I chcieliby, abyśmy ich wzięli ze sobą?
Hm, zobaczymy!
Kapitan podszedł do obydwóch przybyszy
— Nazywam się Wagner — rzekł. Jestem kapitanem tego statku.
— Adwokat Antonio Veridante z Barelony, ten zaś sennor jest moim sekretarzem, — rzekł jeden z przybyłych. — Słyszeliśmy, że płyniecie do Veracruz. Chcielibyśmy się więc dowiedzieć, czy nie byłby pan łaskaw zabrać nas ze sobą.
— Mam wrażenie, sennores, że to się nie da zrobić.
Adwokat zmarszczył czoło.
— Dlaczegoż to? Zapłacimy dobrze.
— Nie w tym rzecz. Parowiec mój nie przewozi ani pasażerów, ani towarów. Służy do prywatnych celów.
— A więc odrzuca pan moją prośbę?
— Niestety.