— Skądże ja mogę o tym wiedzieć? Zupełnie mi to obojętne, gdzie się ten Cortejo znajduje. Uważam go bowiem nie tylko za buntownika, ale za tchórzliwego, pozbawionego czci i wiary łobuza i oszusta.
— Sennor! — zawołał Gasparino Cortejo, tracąc panowanie nad sobą.
— Mój panie?
— Pan znieważa Pabla Corteja! Czy ma pan dowody na swoje twierdzenie?
— Ile tylko pan zechce.
— Niech je pan przedstawi.
— Panu? Na razie nie ma pan prawa nic ode mnie wymagać. Pańskie serdeczne zainteresowanie się osobą Corteja wzbudza we mnie podejrzenie. To łotr jakich mało.
Oszukał hrabiego Rodrigandę na ogromne sumy. Już za to zasługuje na stryczek. Fakt, że zachciało mu się prezydentury, jest błazeńskim szaleństwem.
— A więc naprawdę przebywa poza granicami kraju?
— Tego nie wiem. Ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia?
— Wobec takiego stanu rzeczy — nic.
— Przykro mi, że mnie pan niepokoił. Żegnam. Adieu!
Notariusz został sam w pokoju. Nigdy w życiu nie spotkał go podobny afront.
— Czekaj, chłopcze, ja ci jeszcze pokażę! — rzekł, zgrzytając zębami. — Przyjdzie chwila, w której odpłacę ci pięknym za nadobne.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 76.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
— 2123 —