— Za dwie i pół godziny — odparł. — Chce pan pojechać tym pociągiem? Nie zabieramy ani ludności cywilnej, ani obcokrajowców
— Pozwoli pan, że się przedstawię.
Wyciągnął dokument i podał naczelnikowi. Rzuciwszy nań okiem, urzędnik skłonił się nisko i rzekł:
— Jestem do pańskich usług, panie poruczniku. Ile miejsc pan potrzebuje?
— Trzy.
— Otrzyma pan przedział pierwszej klasy.
Nie radziłbym panu jednak nim jechać. Jeśli pan chce być prędko w stolicy, radzę pojechać konno.
— Nie mam koni.
— Ach, tu wszyscy mają konie. Jeżeli pan dłużej pozostanie w naszym kraju, będzie pan musiał kupić sobie konia.
— Mam zamiar kupić w stolicy.
— Dlaczegóż w stolicy? Zapłaci pan o wiele więcej i nie dostanie lepszych, niż u nas.
— Czy jest jaka okazja?
— Nawet świetna. Mam kilka rasowych koni. Były to prywatne wierzchowce oficerów — nie chcieli ich wieźć ze sobą do kraju. Kosztują nie wiele. Chce pan obejrzeć?
— Owszem, sennor.
Tranzakcja doszła do skutku. W przeciągu pół godziny Robert został właścicielem trzech koni. Miały, zdaje się, wszystkie zalety, o których mówił naczelnik.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 76.djvu/27
Ta strona została skorygowana.
— 2137 —