że w jednym z zakratowanych okien pali się światło.
— Ach! — mruknął. — Na pewno umieszczą ich w tej celi. Dobrze, że to wiem przynajmniej, A może ich rozdzielą?
Czekał, czy światło nie zapłonie w którymś z dalszych okien. Nie doczekawszy się mruknął:
— Doskonale! Zdaje się, że są razem. Trzeba teraz dowiedzieć się, kiedy odejdą stąd ich prześladowcy.
Poszedł w kierunku wyjścia, zatrzymał się, aby nie przeoczyć wychodzących. Po krótkim czasie wyszły przez bramę cztery osoby.
— To oni. Nie ma ich już. Co teraz począć? — szepnął. — Trzeba działać szybko. Jutro może być za późno.
Szedł ulicą, pogrążony w rozmyślaniach. Rozległy się kroki i dźwięk ostróg. Minął go jakiś oficer francuski, wracający późną porą z tertullii lub z hulanki.
— Wpada mi pewna myśl do głowy. Toby dopiero był ruch! — mruknął Grandeprise. — Ten człowiek ma postać, podobną do mojej. Jazda naprzód, bez namysłu, bo okazja minąć może!
Pobiegł za oficerem.
— Monsieur, monsieur! — zawołał półgłosem.
— O co chodzi? — zapytał francuz, zatrzymując się.
— Wyście może kapitan Mangard de Vautier?
Grandeprise wymienił nazwisko tylko poto, by znaleźć pretekst do zaczepienia oficera.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 77.djvu/14
Ta strona została skorygowana.
— 2152 —