że obydwaj więźniowie mają być wydani. Za jakąś godzinę przyprowadzę ich z powrotem. Przygotujcie potwierdzenie, abym później nie musiał czekać. Naprzód!
Zeszli po schodach, minęli dziedziniec i doszli do bramy, którą otworzył wartownik. Na ulicy żołnierze ruszyli automatycznie w kierunku pałacu gubernatora.
Gdy uszli spory kawał drogi, Grandeprise wyciągnął ostry bagnet. Już przedtem zauważył, że aresztanci mieli więzy rzemienne. Zapytał żołnierzy:
— Czy pilnujecie dobrze swych więźniów?
— Tak, panie kapitanie, — odparł jeden z nich. — Prowadzimy ich pod rękę.
— A rzemienie?
— Zdaje się, że trzymają mocno.
— Nie zawadzi sprawdzić.
Grandeprise udał, że bada siłę więzów. W rzeczywistości poprzecinał rzemienie. Więźniowie nie dali doznać po sobie, że są wolni.
— Wszystko w porządku! — rzekł Grandeprise. — Zdaje mi się, że możemy być teraz spokojni. Naprzód!
Szli dalej. Na najbliższym rogu ulicy jeden z żołnierzy wydał przeraźliwy krzyk i padł na ziemię.
— Cóż się stało? — zapytał Grandeprise.
— Do pioruna! — zawołał żołnierz. — Mój aresztant wyrwał się i rzucił mnie na ziemię. Biegnie napewno po przeciwległym chodniku.
— Za nim!
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 77.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 2156 —