ki kąt, jeszcze ciemniejszy, niż pogrążona w mroku uliczka. Sępi Dziób skradał się bezszelestnym krokiem doświadczonego znawcy sawany. W pewnej chwili wydało mu się, że słyszy za rogiem jakieś szmery.
Zaciekawiony, podszedł bliżej. Bystrym okiem dojrzał na ziemi jakąś masę, która starała się poruszać. Pochylił się, trzymając nóż w kieszeni, leżał bowiem przed nim postać półnaga, związana, skneblowana; obok niej zawiniątko z rzeczami.
Stary trapper wyjął tymczasem leżącemu człowiekowi knebel, jednak na wszelki wypadek pozostawił więzy. Chciał się przede wszystkim upewnić, kogo ma przed sobą.
— Hej, przyjacielu, coście za jeden? — mruknął.
— Mon Dieu! — jęknął zapytany. — Co za szczęście, że mogę znów oddychać.
— Cóż mnie obchodzi wasz oddech? Chcę wiedzieć, kim jesteście?
— Ach, jestem oficerem francuskim. Nazywam się kapitan Durand.
— Opowiadajcie to komu innemu! Oficer francuski nie dałby się tak łatwo napaść i związać.
— Dostałem nagły cios w głowę, to też straciłem przytomność.
— Tak. Oto skutki przytomności w głowie, zamiast w pięściach. Rozebrano was nawet. W jakimże to celu?
— Tego nie wiem. Zwolnijcie mnie, proszę, z więzów!
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 77.djvu/21
Ta strona została skorygowana.
— 2159 —