— No, — wyjąkał Cortejo — może nieco więcej, niż trochę. W każdym jednak razie to nie ja.
W takim razie sprawa między nami skończona.
Włożył fotografię do szuflady, zamknął i ciągnął dalej:
— Pomyliliście się. Była to fotografia adwokata Gasparina Cortejo z Manrezy, czy z Rodrigandy. W rezultacie nastąpiło rozczarowanie. Pożegnajmy się w zgodzie. A Dios, sennores!
Hilario, pożegnawszy ich skinieniem ręki, odwrócił się z uśmiechem, aby wyjść do przyległego pokoju. Przybysze spojrzeli po sobie bezradnie, wreszcie Cortejo rzekł:
— Zaczekajcie, sennor! Zechce mi pan jeszcze przed rozstaniem odpowiedzieć na jedno pytanie.
Lekarz odwrócił się ze zdumioną miną.
— Odpowiedzieć na pytanie? Pocóż to? Sądzę, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia.
— Może się jednak mylicie, sennor. Czy fotografia, którą pan nam pokazał, jest własnością sennora?
— Tak. Otrzymałem ją przypadkowo od jednego z chorych, który mi ją darował.
— Czy wolno wiedzieć, kto to taki?
— Niejaki Mariano.
— Mariano? — zawołał Landola. — Cóżto za jeden?
— To rodowity Hiszpan. Przeszedł dziwne koleje losu. Nazywał się niegdyś Alfred de Lauterville.
— W jaki sposób poznał go pan?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 78.djvu/29
Ta strona została skorygowana.
— 2195 —