— Ma pan rację. Są obydwaj Cortejowie, Landola oraz Józefa Cortejo.
— Chwała Bogu! Wprawdzie to dla mnie zagadka, mam jednak nadzieję, że wkrótce ją rozwiążemy. Chodźcie ze mną na powietrze!
Odebrał związanemu Manfredowi wszystkie klucze, rzucił go w kąt i chwycił latarkę. Wyszedł na korytarz, za nim zaś jeńcy. Zamknął i zaryglował drzwi i ruszył na czele gromadki, trzymając się ścieżki, po której przybył z Manfredem. Poruszali się wolno, niektórzy bowiem z osłabienia słaniali się na nogach.
Zorski ujął Roberta za rękę i poprosił:
— Możemy tu odpocząć, sennor! Wymień pan nam swe imię.
— Zgoda, niech się stanie, — rzekł Robert głosem wezbranym łzami wzruszenia. — Przede wszystkim jednemu z was chcę odkryć swe nazwisko.
Rozejrzał się dokładnie po brodatych twarzach. Ująwszy ręce kapitana, zapytał:
— Czy starczy ci sił do wysłuchania prawdy?
— Tak.
Robert zarzucił mu ręce na szyję i, łkając głośno, zawołał:
— Ojcze, drogi, kochany ojcze!
Kapitan milczał. Leżał w objęciach syna napół przytomny. Pozostali milczeli również. Wreszcie Zorski przerwał ciszę drżącym głosem ze wzruszenia:
— Robert? Czy być może Robert — — Helmer?!
— Tak, wuju Karolu, to ja. —
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 81.djvu/5
Ta strona została skorygowana.
— 2257 —