ruch i Robertowi pozostał w ręce tylko strzępek odzieży. Ten, który ją miał na sobie, zbiegł.
— Tam do licha! — mruczał André. — Nie ulega wątpliwości, że sennoritę Emilię uprowadzono. Ponieważ ten idiota adiutant zdradził się, dokąd ją porwano, musimy śpieszyć do Tuli. Oto venta! Spłaćmy rachunek i ruszajmy.
— Zna pan drogę?
— Tak. Nieraz tędy przejeżdżałem.
Jechali kilka godzin, napróżno szukając jeźdźców oczami. Wreszcie ujrzeli przy szosie ventę. Przez szpary okiennic lśniło światło.
— Czyżby tu wstąpili? — zapytał André.
— Prawdopodobnie. Przed gospodą stoi sześć koni.
— Na Boga, prawda! Wiwat, aleluja, mamy ich!...
— Tylko spokojnie! Przywiążemy konie nieco na uboczu. Jeśli zobaczymy w pokoju sennoritę, będziemy udawali, że jej nie znamy.
Zeskoczyli z koni. Z pokoju dochodził gwar głosów. Przywiązawszy konie, podeszli do chaty i zaczęli lustrować obecnych.
Podeszli do niezajętego stołu, stojącego przy drzwiach. Byli pewni, że nikt z obecnych nie ujdzie im. Gospodarz zapytał, co ma podać.
— Trzy szklanki wina — rzekł André.
— Trzy? — zapytał zdumiony oberżysta. — Panów jest przecież tylko dwóch.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 82.djvu/19
Ta strona została skorygowana.
— 2295 —