— Oby się na nas ta rozprawa z Manfredem nie zemściła! Zbyt pohopnie rzniecie nożem, sennor Landola!
— Pah! To najmniejszy kłopot. Koby się tam zajmował Manfredem! Przypuszczam nawet, że się znajdą ludzie, którzy będą wdzięczni, żeśmy go spławili.
— Właściwie miał rację, żądając konia. Przecież wasz koń padł, więc mógł wymagać, abyście szli pieszo.
— Byłbym ostatnim durniem, gdybym się zgodził. W takiej sytuacji każdy powinien dbać przede wszystkim o siebie. Tu nie ma litości.
Postarajcie się lepiej o ogień, abyśmy mogło zasilić zgłodniałe żołądki.
— Końskie mięso... Brrr!... — wzdrygnął się Cortejo, patrząc napół pogardliwie, napół żarłocznie na konia, na którego grzbiecie leżał zawinięty w szmaty kawał mięsa. — Nie wyobrażałem sobie, że kiedyś będę musiał kontentować się tym specjałem!
— To jeszcze nie najgorsze. Zresztą, zapewniam was, że to już długo nie potrwa. Wkrótce wszystko pójdzie na lepsze. Oczywiście, potrzebne są pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Weźmiemy je od pierwszego lepszego bogacza.
— Tym pierwszym lepszym będę chyba ja — odezwał się ktoś z poza zwałów lawy. Po chwili wysunął się Grandeprise z wymierzonym karabinem.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 83.djvu/20
Ta strona została skorygowana.
— 2326 —