Landola i Cortejo przestraszyli się nieludzko na widok strzelca. Cortejo patrzył nań w osłupieniu. Landola wnet się opamiętał i zawołał:
— To ty, Grandeprise? Diabeł cię chyba sprowadził! Idź więc do diabła!
Wyciągnął nóż z za pasa i rzucił się na przyrodniego brata, jak tygrys. Ale nie zdołał go dosięgnąć. Pies bowiem, obserwujący każdy ruch Landoli, rzucił się na napastnika, skowycząc, i powalił na ziemię. Nóż wypadł z ręki Landoli.
Skowyt psa był czymś w rodzaju hasła dla towarzyszy strzelca. Wyskoczywszy z kryjówek, rzucili się na zbrodniarza. Gasparino nie stawiał oporu; z Landolą poszło jeszcze łatwiej. Pies stał nad nim, pokazując ostre zęby. Bez trudu więc dało się obezwładnić byłego pirata.
— No, sennor Landola, — rzekł Grandeprise, obrzucając przyrodniego brata nienawistnym spojrzeniem, — nie spodziewaliście się wpaść po raz drugi w nasze ręce?
Zapytany milczał. Oczy miał zamknięte tak samo jak Cortejo. Nic nie chciał widzieć, ani słyszeć.
— Gracie rolę dumnego pana i nie raczycie gadać? Tym lepiej dla nas, gdyż proces będzie krótszy. Nie mamy wcale zamiaru wlec was ze sobą. Przeciwnie, utworzymy sąd sawany i wydamy wyrok na miejscu.
Pod wpływem tych słów Landola odparł:
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 83.djvu/21
Ta strona została skorygowana.
— 2327 —