wiecznością piekielną. Niech skomlą o śmierć, jak o łaskę. Niech...
Przerwał mu długi, straszliwy wrzask. Wrzask ten wydobył się z piersi Corteja, który patrzył na Amerykanina, jak na upiora. Przedsmak czekających męk doprowadzał go do obłędu. Landola był mniej nerwowy. Panował nad sobą, choć słowa strzelca działały nań, jak uderzenia topora.
Teraz wstał Mariano, który dotychczas odgrywał rolę słuchacza, i skinął na Grandeprise‘a, by za nim poszedł. Zatrzymał się w odległości, z której Landola ani Cortejo nie mogli słyszeć rozmowy. Po kilku chwilach zjawił się Grandeprise. Miał ponury wyraz twarzy, przeczuwał bowiem, o czym zechce z nim mówić młody hrabia.
— Sennor Grandeprise, nie bylibyście człowiekiem, ale diabłem wcielonym!
Strzelec rzucił spojrzenie, nieomal wrogie.
— Sennor, wiem, że jesteście innego zdania, niż ja, mimo że łotry te wyrządziły wam i waszej rodzinie niepowetowane szkody. Szanuję was dlatego. Nie wymagajcie jednak, abym dla was zmienił swoje poglądy. Dzień i noc myślałem o godzinie zemsty. Cierpiałem głód, niedostatek, poniewierkę, gdyż mówił mi jakiś głos wewnętrzny, że moje nadzieje się spełnią. Jestem szczery i chcę zemsty — nie kary.
— A więc nie chcę wpływać na waszą wolę.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 83.djvu/25
Ta strona została skorygowana.
— 2331 —