Po niedługiej chwili usłyszał zbliżające się kroki. Ktoś chrząkał — w miarę zbliżania się coraz głośniej — i sapał jak miech kowalski. Po upływie kilku sekund rozsunęły się gałęzie i stanął wśród nich — — Flores, usiłujący przedrzeć się dalej. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od właściwego lasu. Skoro doń dotrze, będzie uratowany!
Robert wyrósł przed nim, jakby z pod ziemi.
— Dzień dobry, sennor, — rzekł z uśmiechem. — Dokąd śpieszycie o tak wczesnej porze?
Hilario znieruchomiał. Obecność oficera wydała mu się zrządzeniem czarów. Był przecież przekonany, że wszystkich wyprzedził...
— Przekleństwo! — krzyknął wreszcie i skoczył w bok, aby dotrzeć do brzegu kotliny.
— Stać! — zawołał Robert. — Albo strzelę!
Po tych słowach wyciągnął rewolwer.
— Strzelaj, psie! — zawołał Flores-Hilario.
Robert zmienił decyzję: — A może będzie lepiej schwytać tego człowieka żywcem?
W jednej chwili zdjął lasso i splótł pętlę. Podniósł rękę. Coś gwizdnęło, zaszumiało, zakręciło się — i pętla spadła na ofiarę.
— Do stu tysięcy diabłów! — jęknął lekarz.
Mijał właśnie brzeg kotliny, przekonany, że ocalał. Nagle coś schwyciło go za ramiona — — spadł głową na dół w kierunku kotliny. Miał wrażenie, że się dostał z nieba do piekła. Zamknął oczy. Gdy je znowu otworzył, leżał obok konia Roberta.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 84.djvu/19
Ta strona została skorygowana.
— 2355 —