Ręce i nogi miał spętane. Okrągła, spalona od słońca twarz porucznika uśmiechała się wesoło.
— No i cóż, sennor Flores, jakże się podróż udała?
— Niech was wszyscy diabli! — mruknął ponuro Hilario. — Dlaczego nie dozwoliliście mi uciec?
— Szpieg tego nie jest wart.
— Ofiaruję pięć tysięcy dolarów. Jestem człowiekiem bogatym.
— No, no. W takim razie moglibyśmy więcej zapłacić.
— Dobrze! Daję dziesięć tysięcy.
— Coraz lepiej! Musicie bardzo tej swobody, potrzebować.
— Racja. Otaczam opieką kilku chorych, którzy umrą bez mojej pomocy.
— Żal mi tylko chorych, a nie lekarza. Mam wrażenie, że targu nie ubijemy. No, jazda, sennor!
Robert podniósł związanego jeńca, aby go wsadzić na konia.
Dotarł do obozu ostrym kłusem. — —
Flores nie puszczał pary z ust. Chwilowo musiał poddać się losowi. Zdjęto go z konia i zaprowadzono pieszo do obozu. Po drodze oberwał kilka tęgich kuksów i szturchańców.
Za próbę ucieczki wpakowano doktora do więzienia, podczas gdy reszta dostała się do obozu jeńców, w którym starano się losowi ich nieco ulżyć.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 84.djvu/20
Ta strona została skorygowana.
— 2356 —