W oczach na pół cywilizowanego tłumu nikt nie odczytałby wyrazu dzikiego zadowolenia, przeciwnie, widać było, że barbarzyńcy współczują skazańcom.
Nie prowadzono głośnych rozmów, szeptano tylko. Miasto robiło wrażenie kościoła, lub cmentarza.
Pochód otwierał szwadron ułanów. Za nimi szła muzyka grająca marsza żałobnego. Eskorta powozów składała się z jednego pułku. Żołnierze szli czwórkami, z karabinami na plecach.
Za powozami niesiono trzy trumny. Każda spoczywała na barkach czterech Indian.
Gdy kondukt doszedł do rynku, Mejia obrzucił tłum wyzywającym spojrzeniem i zawołał głośno do cesarza:
— Najjaśniejszy Panie, proszę dać po raz ostatni dowód swej szlachetnej odwagi! Idziemy za wami na śmierć!
W tej samej chwili przeszli przez rynek Franciszkanie, prowadzeni przez biskupa Meksyku. Dwaj idący na przedzie nieśli krucyfiks i wodę święconą. Reszta trzymała w rękach świece.
Twarz Maksymiliana przez całą drogę tchnęła szlachetnym smutkiem — niezapomnianym.
Gdy przybyto na miejsce kaźni, wojsko utworzyło czworobok, z jednej strony otwarty, i zagrodziło tłumowi przejście.
— Vamos nos à libertad! — Umieramy za wolność! — oto słowa, którymi Maksymilian powitał słońce, wschodzące dlań po raz ostatni.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 85.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
— 2377 —