mały instrument, tak zwany saksofon sopranowy. Wyglądał, jak wnuk wielkiego saksofonu tenorowego, który bez wytchnienia porykiwał podejrzanie, podczas gdy jego wnuk wtórował mu obrzydliwym dyszkantem, pewno dlatego, że czerwiec rzucił mu za mało róż. Grałem poprawnie i trzymałem się rytmu perkusisty gdy tempu groziło zwolnienie. Nahle skrzypek zwrócił się do mnie „Fill up“ ryknął.
Słyszałem kiedyś, że człowiek od gazu napełnia wodę, kiedy się gaz nie chce palić, ale w tym wypadku nie rozumiałem wpost o co chodzi. Podwoiłem basy aż do czterech tonów, wygrywałem arpedżjowe akordy prawą ręką, — daremnie! Ponieważ nie mogłem się zorientować, puzonista zaczął „wypełniać“. I jak „wypełniał“! W każdą pauzę, w każdy kącik, w najmniejszą wolną przestrzeń, które nieszczęsny kompozytor pozostawił, wciskały się jego tony. Ryczał i piskał, wygrywał glisanda poprzez całe melodje, na rurę puzonową założył drewniany guzik, tak, że instrument wydawał ze siebie dźwięki, jak Desdemona przed uduszeniem na łożu śmierci. Lekceważąc wszelkie reguły muzyczne, wynajdywał harmonje, które ucieszyłyby szczerze każdego futurystę.
Potem nastąpiła krótka pauza. Wszyscy rzucili się do bufetu, ku wspaniałej kryształowej wazie, z której dwaj służący w liberji nalewali spragnionym mrożoną limonjadę. Prawdziwą mrożoną limonjadę! Chyba poto, by ostudzić gorączkę, wywołaną jazzbandem. Co do mnie, wolałbym jednak „ognistą wodę“. Zawezwano nas na ciąg dalszy.
Usiadłem przy fortepianie z uczuciem zobojętnienia. Przeszło kilka foxtrotów bez żadnych ważnych wypadków. Raz „napełniał“ puzonista, to znów
Strona:Tajemnicza misja pana Dumphry.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.