saksofony, lub wszyscy razem, przyczem powstawał piekielny hałas.
Nagle, gdy właśnie spoglądałem w stronę skrzypka, usta jego wypowiedziały to ważkie słowo „break!“ Po dwóch taktach urwało się wszystko tak nagle, że i tu ja urwałem i saksofon altowy zagrał krótkie solo. Właściwie zagrał to przesada. Spadał na złamanie karku z jakichś wyimaginowanych schodów, właził znów na nie pośpiesznie poto, by znów z nich zlecieć. To zajęcie przerwał mu perkusista doniosłym rykiem, wreszcie wpadła orkiestra i znów zaczął się „break“. Basista jeździł wówczas swym smyczkiem po smokingu perkusisty, a ten znów uderzał pałkami rytmicznie po głowie basisty. Z lękiem czekałem na moją kolej. I rzeczywiście po chwili znów padło to mocne słowo „break“ i skrzypek spojrzał na mnie wymownie. Uderzyłem w klawiaturę najpierw jednym łokciem a potem drugim. Zrobiłem glissando wgórę i wdół. Podskoczyłem i usiadłem z całej siły na środku klawiatury (straciła dwa zęby) raz, drugi, trzeci, wreszcie wpadł kotlista. I tak graliśmy bez przerwy w ciągu godziny aż nam ręce mdlały.
I znów pauza z mrożoną limonjadą i ciąg dalszy. Nikt ze mną nie rozmawiał, zdawało mi się, że jestem zgubiony i czekałem na jakąś niespodziankę. Skrzypek zawołał coś do mnie — nie zrozumiałem o co mu chodzi, ale wkrótce pojąłem: wypadłem z taktu! Nie znałem dokładnie tego foxtrotta i było dla mnie zupełną niemożliwością pogodzić się znów z orkiestrą, straciłem wątek. Ogarnęła mnie rozpacz i pasja. Zacząłem szaleć na nieszczęsnym fortepianie w ulubionych tonacjach jazzu: Es i as-dur, dobierając basy na chybił trafił. Tworzyłem nowe akordy, krótko mówiąc, opętał mnie
Strona:Tajemnicza misja pana Dumphry.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.