Między komendą «pal» a salwą upłynęło mgnienie, krótkie a ostre, jak cios przerażonego serca.
Jak przez sen, niby z dalekości niezmiernej doszedł trzask salwy do uszu Zwadów. Jakby kto z bicza wypalił, odjeżdżając niepowrotnie... Nad miejscem egzekucji uniósł się nikły dymek, niby od zapalonego papierosa. Nad straconymi nachylili się kaci, aby sprawdzić, czy jeszcze żyją.
W tejże chwili coś opuściło zgromadzonych i wyleciało z celi. Odetchnęły wszystkie piersi. Zaświeciły tu — ówdzie łzy na niewyspanej twarzy. Ścisnęły się pięści bezsilne.
— Co mówisz? — nagle zapytał brata Jan Zwada.
— Jutro... my... — odrzekł Jerzy, który nie mówił nic.
W celi po bezsennej nocy układano się do snu. Od wschodzącego słońca na trupią bladość nagich ścian rzuciły się złotym gradem «zajączki» blasków. Z dachu więzienia wróble owrzaskiwały światu zgiełkliwym ćwierkotem nowy poranek.
Śpiącym braciom śniło się to samo, tylko naodwrót: Janowi, że przed wylotem karabinów, wycelowanych dla salwy, widzi Jerzego; zaś Jerzy śnił, że pod zakrwawionym murem stoi Jan. Były inne jeszcze zwidzenia. A wszystkie miały niepokojącą jakąś złowieszczość. W takie maja-