czenia obfituje zawsze sen ludzi, nad którymi zawisła zagłada.
Ocknęli się w porze przedpołudniowej. Zbudziła ich warta. Pod konwojem mieli się udać do czrezwyczajki na przesłuchanie ostateczne, dokąd też niezwłocznie wyruszyli.
Droga wypadała przez miasto, środkiem bulwarów brzozowych. Dogrzewało słońce. Było w pełni północne lato, pławiące się w jakiejś jesiennej po naszemu ciszy. W błękitno-perłowem powietrzu fruwały rozgruchane gołębie, których mnóstwo gnieździło się pod każdym dachem. Z pod stóp Zwadów, wraz z asystą[1] idących środkiem ulicy, podrywały się co chwila ze swawolnym ćwierkotem poczciwe wróble, takie same jak ich szara brać z plant krakowskich. Po drewnianych chodniczkach tam i zpowrotem snuli się przechodnie. Wśród nich można było rozpoznać tak zwaną inteligencję miejską po rozmyślnem zaniedbaniu w ubiorze i hiobowem[2] zaiste przygnębieniu. Bracia od czasu do czasu zamieniali kilka słów w tym rodzaju:
— Widzisz tę nędzotę, tych matołków[3], tych żydowskich całuje-rączków, tę franc-zbolałą[4] inteligencję moskiewską?
— Owszem, Cieszą mnie. Sto lat marzyli o rewolucji. Teraz mają za swoje.
Koło jednego domku za ogrodzeniem sztachetowem rósł krzak bzu, jedyny w mieście całem, jedyny może na tej całej Północy. Ilekroć Zwadów tędy prowadzono, tyle razy nie mogli oprzeć się głębokiemu wzruszeniu. Bez przypominał im żywo