daleką Polskę. roślina zwyczajna zdawała się być droższa, niż wszyscy ci ludzie dokoła.
— Skąd się u licha wziął tu bez? — zdziwił się Jan.
Jerzy za cywila trochę literat, a w wojsku urzędowy poeta regimentu[1], dał poetycką odpowiedź:
— Skąd się wziął, pytasz? To mieć musi swoją historję. Piękną jakąś historję musi mieć. Zapewne żona właściciela tego domku jest z kraju, gdzie rosną bzy. Więc posadziła krzak bzu, aby przypominał... A wiesz — ja myślę, że jednak ten bez nie zakwitł tu żadnej wiosny. I pewno nie zakwitnie nigdy. Ani powróci do swej ziemi. Tu zmarnieje...
Na ławce, koło której przechodzili, siedziała młoda kobieta, bardzo blada, w żałobie. Była tak piękna, że, patrząc na nią, chciało się marzyć i tęsknić niewiadomo za czem. Zwadowie znali ją z widzenia. Gdy poprzednim razem szli na śledztwo, siedziała na tem samem miejscu i patrzała na nich, tak samo jak teraz. W jej wzroku coś więcej było nad litość — miała w spojrzeniu współczucie i jakby siostrzane współcierpienie. Wśród ludzi wrogich albo obojętnych mieli ją Zwadowie jedną taką. I byli jej wdzięczni zato bez granic. Kim są ci dwaj młodzieńcy, prowadzeni pod bagnetem, nie wiedziała. A oni nie wiedzieli o tem, że znajoma jest ich rodaczką. Nie domyślali się jej tragedji. Żałobę nosiła po mężu, który był oficerem armji rosyjskiej, przed miesiącem siedział w tem samem więzieniu, co Zwadowie, pod zbrojną eskortą[2] chadzał tą samą drogą, co oni, a stracony został pod