Zaczęły się szepty na ucho, gruchania gołębie.
Znali się od paru lat. Poznanie nastąpiło w Moskwie, jeszcze w czasach przedrewolucyjnych. Zosię z jej rodzinnej Łodzi na bruk Moskwy przerzuciła wojna. Chroniąc się przed nią, wyjechała Zosia do stolicy «białokamiennej»[1] jako «uciekinierka», które to słowo wykłada się przez jeszcze więcej polskie: bieżenka.
Kobiecie źle być samej. Więc Zosia poszukała sobie opiekuna. Nawinął się jej obecny tu Wasia, tęgi brunet, ze srogą mordą i szyją bawołu, wówczas młodzieniec nieokreślonego zawodu a pochodzenia niewiadomego. Jednak owym razem sielanka potrwała niedługo. Wskutek drobnostki, jakiegoś morderstwa, dobrze nieudowodnionego zresztą — Wasia zawarł bliższą znajomość z instytucją sądu przysięgłych, a następnie z więzieniem w Wołogdzie, dokąd po osądzeniu został zesłany w kajdankach.
Ale nadeszła wielka rewolucja, ze czcią rozwarła dla Wasi bramy więzienne, przypięła mu do piersi czerwoną kokardę i stopniowo wyniosła do urzędów i zaszczytów. Skoro go mianowano komisarzem, jako człek rozsądny, zrobił on przedewszystkiem dwie kapitalne rzeczy: przywdział bluzę marynarza, jako liberję[2] nowej prawomyślności w państwie, oraz powołał na sekretarkę swoją umiłowaną, o której pamiętał, że chełpiła się z ukończenia czterech klas gimnazjum; bo sam był, że tak powiem, czytelny, ale niepiśmienny. I, jak widzimy, te dwie ofiary wadliwego układu społeczeństw przedwojennych sądzą oto żywych i umarłych...