gawsze ciało, ta krzta polskości, nieświadomej siebie, rozkwitła nagle w smutnem sercu ladacznicy. Poczuła ona w sobie jasny jakiś żal, który się tylko wielkim płaczem da wypłakać...
Postanowiła więźniów uratować. Przysunęła się tedy do gromowładnego kochanka i, pilnie śledząc grę myśli na jego obliczu, z pośpiechem szeptała błagalnie:
— Wasia, puść ich na cztery strony świata. Oni są niewinni. Czyż sam nie widzisz, że oni są tylko głupi? Nie wiedzą, czego chcą. Z żiru biesiatsia![1] Puść ich na wolność. Zrób to dla mnie. Ja ciebie bardzo, bardzo proszę...
Jakkolwiek znała go dobrze, jednak nie wiedziała tego, że w młodym dygnitarzu kiełkuje pewien rodzaj ambicji dygnitarskiej, polegający na nieodstępowaniu od raz powziętej zasady. Ponieważ dygnitarz nie grzeszył lotnością umysłu, więc i zasada była tępa, chociaż, trzeba to przyznać, odznaczała się piękną prostotą. Wasia wzbił sobie w głowę jedno: skoro się ma władzę skazać człowieka na śmierć, dlaczego go nie skazać? Cokolwiek z tym poglądem mijało się, nazywał to filantropją[2] i filharmonją[3] (oba te słowa rozumiał jednako), oraz bezczynnością władzy.
Zatem na prośby Zosi uśmiechnął się z sposób niezwykle jadowity, figlarnie przymrużył oko i rzekł:
— Isz, kowarnaja polaczka![4] Pociągnęło do swoich, a? Ale nic z tego, Zofjo Iwanówno — dodał tonem urzędowym. — Służba nie drużba — to sobie zapamiętaj. Proszę przygotować dla nich papier. Nic więcej nie mam pani do powiedzenia.