kolwiek wyrażałn ajtragiczniejszy gest wielkiego aktora. Chcieli w jakiś sposób pożegnać przyjaciółkę, a jednocześnie wykazać swe junactwo[1]. Przeto obaj razem zasalutowali[2] tak sprawnie i dzielnie, jakgdyby samemu Hallerowi.
A wtedy usta kobiece złożyły się w coś niewypowiedzianie pięknego w swej boleści, czującej cierpienie bliźnie. Nieznajoma nagle podniosła się z ławki i dłonią, przezroczystą jak opłatek, zrobiła nad przechodzącymi znak Krzyża Świętego. Na ten widok w piersi skazanych targnęło się serce, jak dzwon, szarpnięty za sznur ze wszystkiej siły. Znak Krzyża był ów sam, jakim niegdyś pożegnała ich matka.
Tego już było dla nich za wiele. Człowiek mężnego ducha, pogrążony w nieszczęściu, zdzierży wszelka mękę, zniesie wszelkie urągowisko, lecz się załamie, gdy mu w tem nieszczęściu ktoś niespodzianie okaże trochę duszy życzliwej. Załamali się i Zwadowie. Szloch utkwił im w gardle, niby dławiący kęs suchego chleba powstańczej niedoli polskiej. Ledwo połknęli te łzy.
Jan przyszedł do siebie pierwszy i ku zgrozie swojej ujrzał, że Jerzy idzie z zamkniętemi oczyma, jakby łzy nieposłuszne chciał zawrzeć przyciśnięta powieką. — Jeszcze mi się rozbeczy tu na ulicy — pomyślał z irytacją[3] i ofuknął brata surowo:
— Jurku, opamiętaj się, nie róbże Hallerowi wstydu.
Jerzy tylko zagryzł wargi, literalnie[4] aż do krwi, i odrzekł:
— Dobrze. Nie ucz mnie. Wiem.