Jednak upomnienie poskutkowało, i Jerzy jął się rozglądać, jakgdyby ulice, któremi wracali, widział pierwszy raz.
Jeśliby Zwadowie mogli zdobyć się w owym stanie ducha na odrobinę refleksji[1], toby zrobili uderzające spostrzeżenie. Oto w ciągu ledwo co ubiegłych paru godzin życie ich stało się do gruntu inne. Oczy, widzące dotąd świat w sposób zwykły, właściwy każdemu śmiertelnikowi, odbijały teraz ludzi i rzeczy niebywale inaczej, jakgdyby patrzyły przez szkła, które nadają wszystkiemu nieuchwytny ton barwy, przeraźliwej jak cień od rozpostartych skrzydeł sępa, krążącego nad ludzkiem padłem. Reszta zmysłów pozostawała w zmartwiałem ogłuszeniu, jak władze cielesne żołnierza po ciężkiej kontuzji[2], kiedy go odgrzebią z ziemi, którą był zasypany. Jeden wzrok błędnie latał naokół, ślizgał się po przedmiotach, zachłystywał wrażeniami, śpieszył zauważyć każdy szczególik, wszelkie źdźbło podnożnej trawki, kształt ząbkowanego skraju liścia, słoneczną plamę, przesianą przez gąstw na ziemię — wszystko, wszystko. Ten zmysł jakby poczuł, że już wkrótce stanie się zbędnym, zaczął więc siebie wyżywać w obłąkańczem tempie, za całe życie chciał się wynagrodzić przedśmiertnem napatrzeniem się na ludzką marność i wspaniałość natury, która w zwyczajnych warunkach wydaje się tak powszednią. Dziwnie wyglądał świat, łykany tym wzrokiem zachłannym. Murawa i kwiaty, dzieci, bawiące się w piasku alei, i ludzie, przechodzący obok, krzaki, drzewa, domy, jasne niebo, pełne słońca, błękitu i ptactwa rozśmiganego, zdawały się być zasnute