jakąś krepą niedostrzegalną, obrzucone cieniami, chodzącemi po najjaśniejszej słoneczności, gdziekolwiek padł tylko wzrok. Tak widzą ludzie w paroksyzmach[1] gorączki tyfusowej. Czasami przez ogłuszone głowy skazanych przewijała się myśl bez związku, jak chybiona rakieta[2], strzelająca nagle. Wówczas otoczenie, przesłonięte ową niedostrzegalną krepą, rozświecało się ponurą jakąś łuną, niby złowieszczym poblaskiem szkarłatnofioletowych ogni bengalskich.
Myśli Zwadów gmatwały się i strzępiły, jak morskie wodorosty, kiedy burza pędzi je ku brzegom. Również przyrównałbym je (myśli) do kry, płynącej ujściem rozbałwanionej rzeki. Życie Zwadów, jak rzeka, która wpada w ocean Lodowaty, dochodziło już do kresu, do ujścia. Od nieznanych mórz tamtego świata zawiewał w dogasające życie chłód rzeczy wiekuistych. I rzeka żywota ścięła się odeń w martwą zszarpaną krę myśli i wspomnień. Płynęły oto, jedne przez drugie, widząc i czując ten świat na podobieństwo mijanych brzegów, co od chyżego mijania zlewają się w sunące pasmo, uwiane z niewyraźnych obrazów. Pamięć o latach dawnych, słowa, niegdyś słyszane, mimowolne zająknienia duszy na widok tego, co oko po drodze chwytało, świdrująca czaszkę myśl o bliskiej godzinie niechybnej zatraty — wszystko to posupłało się nawzajem i płynęło, płynęło, mijając, jak lodowa kra. Była to jakowaś bolesna biegunka mózgowa, powstająca z myśli nieobłuskanych, wrażeń nieprzetrawionych i wspomnień, biednych jak kwiaty, przejechane kołem na polnem przydrożu.