Skazańców niosły nieswoje jakby nogi. Stopy automatycznie[1] odtrącały z pod siebie wypukłe buły szarego bruku. Ludzie, idący ku śmierci, stopą odtrącali ziemie. Chwilami mieli wrażenie, że w skamieniałej głowie naraz odtykają się im uszy. Wtedy dochodził do nich zmieszany pogwar miasta i milkł nagle, jak nagle odzywał się; zupełnie, niby w turkoczącym wagonie kolei, gdy drzwi otworzą się i zaraz zamkną... Braciom zdawało się, że już raz, gdzieś, kiedyś to wszystko przeżywali. Zniedołężniały mózg nie mógł wywikłać się z tej złudy.
Nie wiedzieli, jak i kiedy weszli do bramy więziennego ogrodzenia; jego szczyt, najeżony szkłem potrzaskanych butelek. sprawił im ból wprost fizyczny, jakgdyby wzdłuż tych wszystkich zadzierzystych drzazg szklanych powłóczono ich nagiem ciałem. Ujrzeli miejsce, gdzie za kilka godzin stracić ich miano. Przypomniała się mgiełka sina po salwie porannej, podobna do dymu z papierosa. W chwilę potem już widzieli ją najwyraźniej. Odwrócili wzrok; lecz poza kołem widzenia w stronie zakrwawionego muru zamajaczyło coś straszliwego w realności swojej, jakby tam stała sama śmierć, owa chichocząca śmierć, która poczyna się z uknutej na zimno, a zaprawnej rozmyślnem okrucieństwem zemściwej zbrodni człowieka nad człowiekiem. Zwadowie pod sercem uczuli cios, niby knykciem brutalnej pięści po chamskuzadany. Gdy w ostatnim wysiłku lędźwi dźwigali się po schodach na górę do celi, coś tajało im w jamie ustnej, mdłe, kwaśno-słone, jak sopel zwomitowanej żółci.
- ↑ Bezwiednie, machinalnie.