To rychła już śmierć, więzienna, nieżołnierska, ucałowała skazańców w usta całunkiem pokryjomych zaręczyn...
Po przyjściu do celi usiedli w swoim kącie na asfalcie podłogi, głowy oparli o ścianę i długi czas nic nie mówili. Współwięźniowie nie pytali ich o nic. Jaki wyrok wydała na Zwadów czrezwyczajka, można było wywnioskować i tak. I znów, jak zeszłego wieczora, zapanował w celi nastrój przerażonego wyczekiwania. Zmora musnęła po piersiach cichem nietoperzowem skrzydłem, a histerja w ściśnięte gardła zatopiła drobne kły, niby łaszący się kot, niewymownie obmierzły. Zaczęła się conocna, dobrze znana męka.
Jan spostrzegł, że ogólna uwaga jest zwrócona na nich. To go ubodło, jak bolesna ostroga. Wszystką cierpiętliwość żołnierską, jaka w nim jeszcze się ostała, zwarł w sobie i wysprężył nią zgnębionego ducha na wytrwanie do końca. Gdyby był sam, bez młodszego brata, możeby się z sobą nie uporał. Ale Jerzy był dlań czemś w rodzaju tej brzytwy, której chwyta się tonący. W obliczu śmierci należy się zająć czemkolwiek bądź, byle — nie sobą; trzeba wyjść poza siebie, gdyż inaczej nie da się rady temu lękowi potwornemu, który ogarnia wszelkie serce, dopóki bije ono w żywym człowieku. I Jan zajął się bratem. Jerzy zatrważał go potrosze.
— Niewiadomo — myślał Jan — jak to się