— No, tak, tak... Niby wiem... Ależ doskonale wiem!
— Nie, bratuszko Słowianinie, nie wiesz. I nie dowiesz się nigdy, choć bujną duszę nosisz na rozpaszkę[1]. I ja ci tego nie wytłumaczę. Bo niedola zamyka duszę polską na siedem żelaznych rygli nieugiętej dumy i przykłada niepołomną pieczęć honoru, owego właśnie, o którym mówiłeś. Ta rzecz dla nas samych wytłumaczy się dopiero — naszą krwią, co z przestrzelonej piersi chluśnie na gnój waszej ziemi...
Czas mijał. Szczerbaty księżyc, wpierw tkwiący w dolnych prętach krat, podniósł się już na szczyt okna. Piały dalekie koguty. Ulicą przechodziły patrole, stukocząc po nierównym bruku sołdackiemi butami. Poza tem było cicho, jakby nadleciała i tam, pod krwawym murem, usiadła wyczekująca śmierć, potwornie szczerząca zęby, jak koński kościotrup.
Zwadowie, zmęczeni przechadzką po celi, spoczywali w swoim kącie. Umilkli, zapodziani w błękitnych przepaściach swego ducha. Czasami odzywali się, a każde słowo, nim z warg zleciało, ważyło się, jak motyl o nieziemskich barwach, co się namyśla, czy od kwiatu warto oderwać się, by lecieć...
Nie dosłyszeli hałasu, uczynionego na schodach przez zbrojnych ludzi, którzy przyszli nad ranem do więzienia. Ocknął ich dopiero ów Słowianin, który mówił, że jest z matki Polki:
— Panowie. Czyście ogłuchli? Hej, panowie! Pożegnajcie się z sobą, póki czas. Bo zaraz wam ręce powiążą. Czyż nie słyszycie? Już idą po was...
- ↑ Rozpiętą.