Wtedy pożegnali się krótkim uściskiem i pocałowaniem braterskiem. Sami poszli ku drzwiom, które właśnie otwierano ze zgrzytem rdzawych zasuw i dzwonieniem dobieranych kluczy.
Marynarzom, mającym dokonać egzekucji, przewodził sam komisarz Wasia. Do osobistego udziału w mordowaniu legjonistów natchnęła go sprzeczka, jaką miał ze swoją sekretarką, vel[1] kochanką. Po odejściu Zwadów z czrezwyczajki do więzienia, Zosia jeszcze raz próbowała przekonać Wasię. Doszło nawet do łez i ataku histerji, zupełnie zresztą nieudawanej. Lecz Wasia, pomny na swą zasadę dygnitarską, niewieściemi łzami niezbyt się wzruszył, natomiast jeszcze mocniej zaciął się w postanowieniu. Nadto przypomniała mu się jedna dawna kłótnia, w której Zosi on ustąpił, więc zdecydował teraz, przy nadarzonej sposobności, owo ustępstwo sobie powetować. Oznajmił Zosi, że skoro już tak bardzo obchodzą ją ci dwaj «buntowszczyki»[2], tedy on, jako komisarz, osobiście dopilnuje, aby «wszystko obeszło się po zakonu»[3], i dał słowo, że Zwadom resztkę chwil osłodzi, «jak to on tylko potrafi».
Wbrew oczekiwaniom skazańców, poprowadzono ich na śmierć niepowiązanych. Jerzy potknął się i, padając, potrącił jednego z oprawców. Ten go zato uderzył w pierś kolbą karabinu, aż jękło, i wypoliczkował. Pod murem ustawiono narazie tylko Jerzego. Jan został opodal w asyście dwóch marynarzy. Miał przypatrywać się, jak będą strzelali do jego brata. Zresztą nic go teraz nie obchodziło. Na wszystko zgóry był przygotowany. Blade ego oblicze stężało w boleściwą spokojność, jakby