miał zamiast twarzy gipsową maskę pośmiertną. Nic — prócz troski: jak się zachowa brat, czy aby wytrwa? Gdy rząd luf był wycelowany do strzału i, niby szczeknięcia złego psa, padały kolejne słowa rosyjskiej komendy, Jerzy z za szczeci zniżonych bagnetów przesłał Janowi uśmiech. Błogi to był uśmiech, lecz tak bezgranicznie wysilony, jak ostatni niedobłysk robaczka świętojańskiego, co gaśnie, rozdeptany. — Po strzałach Jerzy bezwładnie się zachwiał, jak obsuwający się worek, napełniony piaskiem. Potem z rozmachem runął, straszliwie wyrzynając głowa o mur. Jan patrzał bez czucia, w osłupieniu, aż do chwili, gdy rozstrzelany brat o mur głową uderzył. Wtedy cały ścierpł. Pod czaszką uczuł jakoby wrzask myśli:
— Ach, jak można! Co oni robią dziecku! Tak się głową uderzył... Jak można!...
Ale trwało to mgnienie jedyne. Gdy potem patrzał na leżącego brata, w którym uciekające życie charczało, jak żar, zalewany wodą, już znowu skamieniał do szpiku kości, do najzawilszych zwojów mózgu.
Trupa brata kazano mu wziąć i nieść za więzienie, na miejsce, gdzie był śmietnik. Tam czerniał dół, wykopany zawczasu. Jan ciepłe jeszcze ciało niósł ostrożnie, jakby to było uśpione dziecko. Krew, sącząca się z pleców umarłego, przesiąkłszy kurtkę na piersi Jana, dotknęła go, jak wilgotny i mdlejący pocałunek z zaświata, miłośnie składany na braterskiem sercu. Skądś wybłąkało się dawne wspomnienie:
— To już raz było... było już raz... Ach, prawda!
Strona:Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.