Strona:Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Na polu mołotkowskiem tak cię, braciszku, dźwigałem, a tyś ranny krwawił...
Nieostygłe zwłoki złożył do jamy, płytkiej, jak rynsztok. Ukląkł i oburącz spychał ziemię. Marynarze pomogli mu, używając kolb, jak łopat do zgartywania. Poczem wrócił i stanął pod murem na miejscu Jerzego, uważając tylko, aby nie nastąpić na ziemię, mokrą od krwi, świeżo przelanej.
Szereg uszykował się na nowo i do ramienia przyłożył broń. Znów kolejno rozległa się komenda. Gdy doszło do ostatniej, po której strzał pada, komenderujący komisarz Wasia rozkazał wziąć karabiny do nogi.
— Zapalcie papierosa, towarzysze — rzekł — mamy czas.
Jan poczuł, że kolana mu naraz rozluźniły się gwałtownie, jak węzły, nagle rozepsnięte. Oparł się więc plecami o mur i czekał, machinalnie śledząc, jak marynarze kręcą z machorki papierosy, nie śpiesząc się, zapalają i z zadowoleniem wydmuchują biały dym.
...Po jakimś czasie znowu zobaczył wyloty luf, skierowane nawprost swej piersi.
Doszedł go głos, nań wołający. Ledwo zrozumiał, coby znaczył głos. To komisarz zachęcał:
— Nu, pan, teraz krzycz swoje «Jeszcze Polska nie zginęła».
Potem — głośna komenda. Tym razem — do końca; usłyszał najwyraźniej to jakieś śmieszne: «pli!» W ledwomgnieniu, pomiędzy komendą a salwą, pomyślał piorunującem pociągnięciem nie myśli już, lecz jakiegoś wiedzącego uczucia: