pod dalekiem nocnem niebem; pod jego czarną wnęką, usypaną gwiazdami, spały wsie mazurskie — zasnute mgłą, zatulone w sady, gdzie na wiśniach dojrzewał koral jagód. Było już dobrze po północku. Ale w ziemi, która dziś leży na oczach Zwadów, bywają «białe» noce. Tam latem od zachodu słońca do wschodu trwa nito zmierzch, nito świt, coś w rodzaju zachmurzonego poranka. Na perłowoszarych niebiosach migota zaledwie kilka gwiazd. I błąka się przezroczysty księżyc, podobny do bezsennej twarzy widma — taki jak nasz dzienny księżyc, co to w niebie prześwieca niebem. Dołem z bagien, zalanych mleczywem obfitej rosy, dźwigają się bory jodłowe, okopcone czarnozielonem, wiecznem igliwiem. A po cmentarzyskach i na wzgórzach podmiejskich srebrzą się gaje brzozowe. Również brzoza szpalerami rośnie wzdłuż drewnianych chodników na ulicach miasta Wołogdy. Pniom, podobnym do srebrnych jaszczurek, wspinających się na dachy domów, i siwym liściom, co wrą jak wodotryski, owe białe noce dodają bolesnego uroku i jakiejś zachwytnej upiorności.
Zwardowie z za krat patrzyli na tę białą noc, na widomy księżyc, na upiorne brzozy. Wewnątrz celi było jasno, jak w dzień. W izbie więziennej, obliczonej na dziesięciu więźniów, znajdowało się, prócz Zwadów, dwudziestu jeszcze mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w kitle[1] oficerskie, hajdawery[2] i buty, przypominające krojem lepsze, carskie czasy. Dla zyskania miejsca, lokal ogołocono z wszelkich sprzętów, nawet z prycz. Cela świeciła nagiemi ściany, pobielonemi wapnem. Kto chciał spocząć, kładł się