Strona:Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

wprost na asfalcie podłogi, dyszącej mogilnym jakimś ziąbem. Więźniom nie wzbraniano patrzeć przez zakratowane okna, skierowane na podwórko. Nawprost okien stał wysoki mur. Jego grzbiet jeżył się od nawtykanego w cement szkła z roztrzaskanych butelek. Na powapnionej powierzchni muru widniały gęste plamy, jakby się kto zabawiał rzucanie do celu napełnionych kałamarzy, które wskutek tego rozbiły się, rozbluzgujac płyn. W tem miejscu bowiem ustawiano co nocy skazańców. W oczekiwaniu salwy opierali się oni o mur plecami. Stąd na nim krew.
Kilku więźniów spało. Pokładli się na podłodze, złożyli się jak scyzoryki i śnili z kolanami u nosa, mając pod głową pięść zamiast poduszki. Ci dorośli mężczyźni w uśpieniu wyglądali jak dzieci. Czuwający, podwinąwszy pod siebie nogi, siedzieli koło ścian. Rozmawiano przenikliwym szeptem. Na wszystkich obliczach malowała się beznadziejna troska i wyraz oczekiwania, jak przy łożu umierającego. Gdy który ze śpiących rzekł co przez sen, wszyscy milkli, trwożliwie się oglądając.
Tak działał każdy hałas, osobliwie zaś stukanie kroków, dolatujące z ulicy. Na ten odgłos wszyscy wprost zamierali, patrząc nieznacznie na trzech współwięźniów, przywartych do krat obok Zwadów. Owi trzej mieli w kątach ust trochę obłąkany uśmiech, a ich ręce nie mogły sobie znaleźć miejsca. Zbliżała się ich godzina. Zostali dziś rano skazani na śmierć. Patrzyli teraz w kierunku bramy, skąd miał przyjść oddział żołnierzy, potrzebny do wykonania egzekucji. Zasłuchiwali się w każde echo dalekiego