Strona:Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.

cami oczekiwali ich godziny. A raczej czekano na salwę, po której następowało zazwyczaj nagłe śmiertelne znużenie; czekano, aby się móc rzucić łkającą piersią na twardy asfalt i zasnąć, zapomnieć, nie być.
Dłużyły się chwile, obrzmiałe męką, nieznośne, rozsadzające czaszkę, jak szalona migrena, niby ból zębów, co łamie szczęki, szarpie dziąsła, doprowadza do furji, każe myśleć o samobójstwie.
Dla obecnych, takim chorym, nawet niejako trupim już zębem byli właśnie trzej skazańcy. Ażeby ból żyjącego jeszcze organizmu ustał, należało ów napoły trupi ząb wyrwać.
Godzina wlokła się za godziną. Już w mieście poczynał się ruch, zwiastujący czas poranku. Ale bramy, obserwowanej przez skazańców, wciąż nikt nie otwierał. Tylko tuż za nią przechodziły patrole. Zdenerwowanie ogólne doszło do szczytu. W kącie ktoś łkał i tłukł głową o ścianę. Nie zwracało to niczyjej uwagi.
...W jakiejś chwili, nieróżnej od poprzednich, skazańcy z wolna odeszli od okna i, milcząc, zaczęli się z sobą całować. Potem jęli kolejno obchodzić resztę współwięźniów.
Wtedy to na schodach wewnątrz gmachu dał się słyszeć tupot kilkunastu podkutych nóg, oraz ów szczęk, jaki wydaje niedbale niesiona broń. Rozwarły się z hałasem drzwi, i ciżba głów, ramion i rąk, nastroszona bangnetami, wcisnęła się do celi. Wszyscy więźniowie porwali się na równe nogi.
Skazańcy sami poszli na spotkanie — z pośpiechem, z jakąś bezbronną, chętną gotowością.