Zjawiły się sznury. Komu należy, założono wtył ręce i powiązano: trzech jednym sznurem. Sołdat, który to uskuteczniał, wykonał rzecz sumiennie, postękując z wysiłku. Przy zadzierzgnieciu węzłów dla snadniejszego oparcia podpierał się kolanem o plecy delikwentów[1] i przez gorliwość wysunął nawet język.
«Czerwonoarmiści»[2], wbrew swemu zwyczajowi, milczeli. Jeśli w podobnej sytuacji[3] bywa sposób zachowania się przyzwoity, to tym razem zachowali się oni przyzwoicie. Nie żartowali z więźniów, nie robili na ich rachunek dowcipów. Wprost nie zwracali na nich uwagi. Robili bowiem trzeźwi — wyjątkowo.
Po upływie kilku chwil znowu zadudniły na schodach kroki. Drzwi zawarły się, i dwukrotnie zgrzytnął w zamku klucz. Wówczas rzucili się wszyscy do okien, parci niewytłumaczonem chceniem, żądzą ujrzenia tego, co za chwilę miało się dokonać pod murem.
Z pod stóp widzów, z bramy gmachu więziennego wyłoniła się najpierw powiązana trójka. Jak na smyczy, wiódł ją na sznurku kierownik egzekucji. Za nimi bezładną kupą szli żołnierze, wlokąc po ziemi kolby karabinów. Niebawem skazani zasłonili sobą owe plamy krwi na murze. Wyglądali zwyczajnie; jeno założone wtył ręce dodawały im jakby powagi. Wkońcu bezładna kupa zbrojnych ludzi wyrównała się w jaki taki szereg. Szczęknęły zamki karabinów, rozległ się chrzęst ładowanych nabojów. Mistrz ceremonji odszedł na stronę, podniósł rękę, skomenderował...