Strona:Tamta.djvu/003

Ta strona została uwierzytelniona.
I.

— Trzeba mi pomódz w dotrzymaniu mojéj obietnicy, Joanno. Obietnica to święta, — rzekł Raul, który od kilku już chwil wpatrywał się w młodą kobietę wzrokiem dziwnie upartym.
Ona, jakby czując jego spojrzenie i uniknąć go pragnąc, trzymała oczy również uparcie utkwione w karty książki, którą czytać usiłowała. Napróżno jednak; myśl jéj była gdzieindziéj: słowa tylko widziała w książce, znaczenia ich pochwycić nie mogąc.
Raul de Montmorand bawił od pewnego czasu na wsi u pani Joanny d’Avors, razem z siostrą swoją Alicyą, dla któréj młoda wdowa żywiła przyjaźń dawną, dzieciństwa jeszcze sięgającą. Alicya wyszła właśnie z domu z zamiarem rysowania w parku. Raul pozostał w salonie pod pozorem ukończenia korespondencyi, a pani d’Avors, żeby mu nie przeszkadzać, wzięła do ręki jakiś Przegląd, i czekała dopóki Raul nie skończy, poczém razem mieli się udać do parku, gdzie młoda rysowniczka, przenosząca na papier widoczek jakiegoś młyna, z godzinę posiedziéć miała.
— Jakiéj obietnicy? — spytała teraz pani d’Avors, zwolna głowę podnosząc.
— Obietnicy, którą umierającemu ojcu złożyłem. Alboż jéj nie znasz?
— Nie znam wcale.