Strona:Tamta.djvu/026

Ta strona została uwierzytelniona.

niego warczy. Przebiegnę się z nią po parku, a ty tymczasem pogadasz sobie z panem Lambert.
I wziąwszy pieska na ręce, Alicya wyszła jednemi drzwiami w téjże samej chwili, gdy drugiemi wchodził doktor Lambert.
Był to zacny starzec, któremu przydługie trochę siwe włosy w gęstych puklach spadały na ramiona. Szare, przenikliwe, sprytu pełne oczy, chowały się za dużemi, w srebro oprawnemi okularami, łagodny uśmiéch rozjaśniał twarz zmęczoną, poważną i łagodną.
Pani de Montmorand, powstawszy z miejsca swego, co nie dla wszystkich czyniła, postąpiła kilka kroków naprzeciwko wchodzącemu doktorowi i prowadząc go do kominka:
— Zimno dziś bardzo, — rzekła, — musisz pan potrzebować ogrzania się, kochany doktorze.
— W saméj rzeczy z przyjemnością ogrzeję się trochę przy ogniu, pani hrabino. Przy takim, jak dziś, mroziku, przejechać się dziesięć kilometrów czystém polem, to w moich latach uziębnąć dobrze można.
I z prawdziwém zadowoleniem wyciągał staruszek ręce do ognia, który, przez Joannę podsycony, nowym teraz buchnął płomieniem.
— Wezwałam pana do staréj Maryanny, — rzekła wreszcie Joanna, widząc, że doktor wypoczął już trochę. — Biedaczka! mocno jest chorą! Czy nie byłbyś, doktorze, za tém, żeby ją w szpitalu umieścić?
— I owszem! Ale Maryanna nie ztąd jest rodem; trzeba więc będzie podać prośbę i płacić za nią dwa franki dziennie.
— Tak, wiem o tém i na siebie to biorę. Chciałam tylko zasięgnąć zdania pańskiego.
— Jak najmocniéj obstaję za szpitalem. Ale prócz staréj Maryanny, jest jeszcze ten poczciwiec paraliżem tknięty. Sam jak palec: ani żony, ani dziecka; potrzeba-by mu kogoś, ktoby miał o nim staranie. W miasteczku znalazł-bym kobiecinę, gotową podjąć się dozorowania chorego. Ale żądać będzie maleńkiego wynagrodzenia...
— Bardzo naturalnie. Pan się z nią o to ułożysz, nieprawdaż, doktorze kochany? Cóż pan masz jeszcze do powiedzenia?