nił, samotną była sercem; zdawało się, że we wdowieństwie swojém wytrwać postanowiła. Dlaczegóż więc przykrą byćby jéj miała obecność męża, który otaczał ją staraniem, względami i nawet pewnego rodzaju opieką, a dawał jéj przytém słodycz prawdziwéj i szczeréj przyjaźni? Nieświadomy głębokiego uczucia, którém kochała go Joanna, a które ukrywała przed nim tak zazdrośnie, nie wyrzucał téż sobie wcale, że jéj nie kocha nawzajem. Teraz dopiéro, spostrzegłszy, jak sam jest przez nią kochanym, spostrzegłszy to z przerażeniem prawdziwém, mówił sobie, że okrutnym był i ślepym, że powinien-by był przynajmniéj wdzięczność jéj okazywać i litość. Ostrzegał ją wprawdzie, że na miłość jego liczyć nie powinna; Joanna umowę tę przyjęła. Nie przez obojętność przyjęła ją jednak: przez miłość.
Przez miłość! a tu miłość zabijała ją teraz!
— Powiédz mi, Joanno, co mogło-by ci zrobić przyjemność? — pytał żony pan de Montmorand, w kilka dni potém, obok niéj na kanapce siadając. — Musisz się nudzić; towarzystwo moje wcale nie jest zabawne. Zaproponował-bym ci wyjazd do Paryża na trzy miesiące przynajmniéj. Teraz same początki wiosny; najnudniejsza na wsi pora roku. Niewiadomo, co z sobą zrobić: zdaje się, że liście nigdy się nie rozwiną, że, choć słońce przygrzewa, nic jakoś nie rośnie i nie idzie w górę; w dolinach pełno wilgotnéj mgły, wzgórza niczém jeszcze niepokryte, świécą łysinami, zieloność jakby z trudem wybija się z pod ziemi. Pojedźmy! wrócimy, jak dekoracya będzie już ustawiona, jak rozkwitną róże i śpiewać zacznie ptactwo. W Paryżu wiosnę znać wcześniéj; na przechadzkach zawsze kwiaty znaléźć można; drzewa alei okryte już pąkami, w ogrodach za dni parę porozkwitają bzy, a wyświéżone fronty kamienic śmieją się w słońcu. Będziemy chodzili słuchać pięknéj muzyki i patrzéć na piękne sztuki, co ci przyjemność sprawi; razem zwiedzimy kościoły, muzea; poodwiedzamy dawnych przyjaciół i krewnych. Czy przystaniesz na projekt mój, Joanno? A może wolisz, żebyśmy