Strona:Tamta.djvu/032

Ta strona została uwierzytelniona.

zapytał, zbliżając się do Joanny, młody Armand des Bréaux, najpierwéj ze spóźniających się towarzyszów przybyły.
— Mój mąż? alboż on gdzie jeździ co rano? — spytała Joanna, usiłując się uśmiéchnąć.
— Czy pani o tém nie wié?
— Doprawdy, nie umiem powiedziéć, czy o tém słyszałam, czy nie. Ale w każdym razie, niewiele mnie to obchodzi.
— Do tego więc stopnia jest pani obojętną?
— Nie; obojętną nie jestem: ufam tylko memu mężowi.
— A! to bardzo, bardzo pięknie.
Nastała chwila milczenia.
Joanna, dla rozgrzania się, i zresztą za długiém oczekiwaniem trochę zniecierpliwiona, chodzić zaczęła po ganku, obcasami bucików uderzając w kamienne płyty, głuchym odpowiadające odgłosem.
— O! otóż i on właśnie, — z ukrytém zadowoleniem podjął znów Armand de Bréaux. — Przybywa zdaleka, albo téż bardzo prędko jechać musiał.
I w istocie, koń, na którym Raul podjechał pod stajnię, gdzie zsiadł, by piechotą już dojść do domu, cały był potem okryty. Stajenny w milczeniu, ale z miną niezadowolenia, odebrał wierzchowca z rąk pana, który udawał, że ma jakieś do wydania rozkazy, widocznie się wahając, czy pójść pod krzyżowy ogień pytań, czy téż boczną, popod oficynami prowadzącą drogą, powrócić do domu.
— Cóż, Raulu, dobrą odbyłeś przejażdżkę? — z ganku zawołał de Bréaux, zmuszając tym sposobem Raula, by się zbliżył ku stojącym w ganku.
— Doskonałą; dziękuję ci, — odparł Raul zimno, z nieporuszoną twarzą, wolnym krokiem wchodząc na kamienne schody.
— Dzień dobry, Raulu, — odezwała się Joanna, mimowoli przez to dając do zrozumienia, że nie widzieli się dziś jeszcze.
Pan de Bréaux zapisał to sobie w pamięci.
Raul wziął podaną sobie rękę Joanny i do ust ją poniósł.