Strona:Taras Szewczenko - Poezje (1936) (wybór).djvu/96

Ta strona została przepisana.
Polecę wysoko, w błękity, nad chmury:
125 

Tam niema ni kary, ni władczej purpury —
Tam milkną zarówno i łkania, i śmiech.
A w dole, daleko pod nami, w tym raju
Ostatnią koszulę z kaleki zdzierają,

Ze skórą zdzierają, — chyba to nie grzech?
130 

Bo mówią, że trzeba dla paniąt na buty.
Tam wdowę fantu ją i biorą w rekruty
Jej syna, ostatnią nadzieję jedyną,
Bo wojska zamało... A tam znów pod tynem

Spuchnięte niemowlę łka z głodu i mrze,
135 

A matka pszenicę na pańszczyźnie żnie.
Tam... czy widzisz?... Oczy, oczy!
Jaka męka z wami!
Lepiejbyście wyschły były,

Wypłynęły z łzami!
140 

Uwiedziona popod płoty
Z dzieciątkiem wędruje.
Ojciec, matka wyrzekli się,
Obcy nie przyjmują!...

Nawet dziady od niej stronią!
145 

A panicz omija:
Już z dwudziestą bęcwał jakiś
Poddanych przepija!

Czy Bóg widzi naszą biedę,

Nasze łzy przez chmury?
150 

Może widzi, a pomaga —
Tak samo, jak góry
Te odwieczne, tak rzęsiście
Krwią ludzką skropione!...

Duszo moja ty uboga,
155 

Serce utrapione!
Cóż nam począć? Chyba struć się,
Skostnieć, a do Boga