Zadeklamował ksiądz Piotr, stając nad skorupami, ale wtem panna Katarzyna Capikówna wpadła do pokoju, czerwona, jak pomidor, gwałtowna, jak bomba.
— Jegomość — krzyknęła.
— A coć — spytał skonfundowany nieco ksiądz Piotr, nadrabiając miną.
— Wstyd i obraza boska! Żeby tak kto zobaczył! Ksiądz kanonik, jak fircyk, z cybuchem po pokoju! A pan organista mógłby też mieć rozum. Ojciec dzieciom! I niby jakiś szlachcic! Jak się to jeszcze raz zdarzy, nie dam kawy, jak Boga mego, nie dam kawy!
— Owa! Babska groźba żabie deszcz! — ośmielił się mruknąć ksiądz Piotr.
— Babska nie babska! Jegomość mi też podlotek! — ofuknęła panna Katarzyna. — Może kamizeleczkę białą i żabocik! Patrzcie! — i zaperzona wypadła jak huragan z pokoju.
Ksiądz Piotr jednak był kontent.
— Baba jest zwyczajnie jędza — mruczał — a bądź co bądź ręka nie jest jeszcze zła. Jakby tak padło, ho, ho!
Lubił ksiądz Piotr w letnie południe za ogrodzenie plebańskie wyjść i na ławce pod starym cisem siadłszy, w świat patrzeć. Widział stąd zboża złociste, pełne modrych bławatków i maków czerwonych, różowe i białe zagony koniczyn, łąki zielone, przesiane mnóstwem różnobarwnych kwiat-
Strona:Tryumf.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.