Strona:Tryumf.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Szedł, szedł i szedł... Nie zważając na buty, szedł od jakiej piątej rano; słońce świeciło już prawie na środku nieba. Był już tęgi kawał za miastem, pośród pól, może ze trzy mile od niego. Nie znał tej okolicy; szedł gościńcem przed siebie, naprzód i naprzód...
A medytował tak, że nie zważał ani na buty, ani na to, że bez śniadania był dotąd, ani na okolicę. Redaktor wielkiego i poczytnego dziennika „Bylebyło“, posiadacz ośmiu tysięcy abonentów i trzech kolumn inseratów, obstalował u niego nowelę na tysiąc wierszy, na temat „słońce“, aż — wyjątkowo — po siedm kopiejek od wiersza! Siedm razy tysiąc, daje siedm tysięcy kopiejek, co daje siedmdziesiąt rubli. Siedmdziesiąt rubli... Ah! Siedmdziesiąt rubli to jest siedmdziesiąt rubli.
Jest lipiec, jest lato, miasto opustoszało, wyjechali wszyscy. Nawet w redakcyi „Bylebyła“ trzech starych współpracowników wzięło urlop. On nie był nigdy stałym współpracownikiem: nie chciano go angażować, gdyż „szkoda było jego