Strona:Tryumf.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

Trwało to zapewne sekundę; kiedy spojrzałem znowu, już jej nie było.

∗             ∗

Nie poszedłem, jak zwykle, na wspólną z robotnikami przy ogniu wieczerzę. Zamknąłem się w moim namiocie i rzuciłem na posłanie na wznak. Przez dwa miesiące nie widziałem kobiety; zapomniałem o niej, odwykłem od niej.
W tej puszczy, wśród ciągłej walki i ciągłego trudu, z myślą, jaka mi grała w głowie, niemiałem poprostu czasu pamiętać o kobiecie. Nie przywodziło mi jej na myśl nic, nic nie przypominało. Jakaś była taka groza świata, przez któryśmy szli, jakaś taka powaga w naszej pracy, że nikt nie śpiewał wesołych, lub hulaszczych piosenek, nie było mowy o rozpuście, lub swawoli. Twardy trud i majestat natury przemieniał nas w jakieś duchy o żelaznych mięśniach i żelaznej woli. Ludzkie, codziennie instynkty i namiętności, odpadły od nas, jak liście uwiędłe z drzewa, które ścisnął mróz. Było mi tak dobrze, tak swobodnie, miałem taką jasną, trzeźwą, bujną myśl, tyle spokojnej, pewnej, niegorączkowej, zdrowej energii...
Kto ona była, ta kobieta? Zkąd się wzięła w tym lesie? Po co przyszła?
Spokojny mój, rzeźwy sen pierzchł.
Czułem się jak zatruty. Przewracałem się po posłaniu, nie mogąc, nie chcąc zresztą zasnąć.