pęka od gorąca, że drzewa schną i więdną zioła leśne.
Woda wydawała się jak gdyby zmęczona w łożysku.
Poszedłem na miejsce wskazane.
Było to urwisko skalne nad rzeką, wysokie i strome, w miejscu, gdzie ktoś kiedyś, bardzo dawno, na starej jodle przybił małą kapliczkę, w której już nie było żadnego wizerunku. Chodziliśmy tam czasem z Myrtą na spacer.
Usiadłem na kamieniu, mając pod nogami przepaść z huczącą górską rzeką, oparłem czoło na dłoniach i zamknąłem oczy.
Mogłoby być tak dobrze, tak dobrze, tak dobrze...
Moglibyśmy być przecie tacy szczęśliwi...
Moglibyśmy na ten kamień przychodzić po to, aby mówić sobie o wiecznej miłości i kochać aię aż do śmierci...
Co pędzi mnie tam naprzód w świat?!...
Myrta nie opuści swego męża, nie pójdzie ze mną. Skazać się na to życie, jakieby trzeba wieść, to znaczy złamać szpadę na swoim własnym grobie. Koniec...
A mogłoby być tak dobrze, tak dobrze, tak dobrze...
Dotknęła mi ramienia ręka: ocknąłem się z myśli.
— Odejdziesz? — spytała.
Strona:Tryumf.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.