Jednem z najsmutniejszych wspomnień, jakie mam, jest śmierć Horwena. Umierał tak, jak żył: samotny, opuszczony i bardzo nieszczęśliwy. Służyliśmy obaj jednej pani: sztuce; dalibóg, wszystkiemu innemu więcej służyć warto — dochodu z tego niema. Sława? Jeśli w parze z nią nie idzie zarobek, niema nic głupszego i śmieszniejszego od sławy.
Horwen malował peizaże bardzo dobre i póki je malował, jakieś tam pieniądze z „kunsthendlerów“ wyciskał, odkąd jednak położyły go suchoty na łóżko, piękne dni Aranjuezu się skończyły: cierpiał nędzę. My, tak, myśmy byli, aleśmy sami ledwo wegetowali. Byliśmy wszyscy młodzi, uczniowie Akademii, daleko od domu, od swoich, którzy zresztą mają wiele lepszych rzeczy do roboty, niż dbać o początkujących malarzy.
Cała garderoba Horwena, jego wspaniały, szary hawelok, którym się tak cieszył, jego szpilka z perełką, porte–bonheur od jakiejś kuzynki —
Strona:Tryumf.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.