Do pracowni wpadało blade księżycowe światło. Artysta leżał na szezlągu z zamkniętemi oczyma.
Wszystko to, co malowali i rzeźbili ludzie, wszystko to, co malował i rzeźbił on sam, wydawało mu się niewystarczające.
Chciał wymalować lub wyrzeźbić duszę, duszę ludzką.
Albowiem przyszła ona ku niemu w pewną noc miesięczną, kiedy wicher z gór zwiewał tumany obłoków, a na polach i ugorach rozesłane leżało światło, krystaliczne i tak spokojne, jak sen. W ową to noc, z pośród tego zwału obłoków, wichrem przez turnie strącanych i owych pól, pod światłem takiem jasnem i spokojnem, wyszła dusza, dusza ludzka i przystąpiwszy ku niemu, rzekła: uczyń mój obraz. Poczem znikła, a on został w jakiemś oczarowaniu i olśnieniu tajemniczem, w jakiemś osłupieniu pełnem cudu, zachwytu i rozpaczy, albowiem zjawisko trwało tak krótko, że kształtu jego pochwycić nie zdążył.
Strona:Tryumf.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.