Strona:Tryumf.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak szedłem naprzód! naprzód! naprzód!
Byliśmy już głęboko zaszyci w puszczę. Ogniska nasze w nocy promieniały czerwono i biły dymem w górę; już głuche wieści musiały o nas dochodzić za góry i las, bo się czasem podkradały ku nam zdumione i wystraszone twarze i patrzały z gąszczów i haszcz na naszą robotę. Ludzie moi nazywali ich leśnymi dyabłami.
A mnie było tak dobrze! Naokoło miałem dziką, rozkiełzaną, pierwotną naturę i przed sobą piękny, wielki, święty cel!
W tem fizycznem życiu nie miałem czasu wątpić, nie miałem czasu wahać się, nie miałem czasu truć sobie myśli najokropniejszem z wszystkich pytań: po co? Bo zapewne, zapewne: po co tam szedłem, po co budowałem tę kolej? Czy to dobre, co niosę, nie wywoła nowego zła, które może będzie większe, niż zło dotychczasowe? Zapewne — ale nie pytałem się o to. Miarowy stuk toporów i głośne ich echo odpędzały mi wszelką refleksyjną, krytyczną myśl, czułem, że tworzę, że tworzę, że dążę, że praca sama dla siebie może być celem, szczęściem, upojeniem, jak wszystka rozkosz, której się szuka tylko dla rozkoszy, jak gimnastyka umysłowa przy księgach trudnych, ciężkich i zawiłych. Człowiek zresztą podobny jest do dziecka, które skacze i biega, nie zastana-