Strona:Tymoteusz Karpowicz - Odwrócone światło.djvu/324

Ta strona została przepisana.
kopia artystyczna

NIEKIEDY ZAWSZE PORANKU
o godzinie chleba z marmoladą otwiera się tu policję
sprawniejszą niż głód szeherezada w detergentach
pierze swą bajkę ostatnią gdyż jej kolor zbyt jest
widoczny
w postronnym oku lufy chleb znający swój czas
szybko ginie z ustami marmolada czasem dłuży się
w dialogu
sofoklesa na miękko zza donu herbaty leniwej
od młodości godzina czyści paznokcie jest co polinika
grzebała w sekundzie ziemia żyzna ją ubodła do krwi
brata jakby na maśle cyka w jej uchu kość gdacząca
od rana
godzina otwiera oko w tej kości widzi a pod oknem
kreon
tańczy kozaka zaporoże szpiku chlapie po cholewach
łyso nie spływa z kolan samotrackich dzisiaj
wytrawia się nike podeszwy tańczy kołem i godzina
nie ma już wyjścia z zegara w zatrzasku na ręku
prawodawcy szczęścia lewego więc do jego oka
przymruża swą antygonę i z najwyższej słonecznika
nogi
podwiązkę odpina za szkłem krwi bo w kreonie rośnie
biegłe słońce mordercy wprost od koziorożców raka
dźga ją otwarciem w zapylone udo jego miecz
powietrzny
ma już czas na mnie mówi większy niż ona woła kreon
bije
naraz wszystkie godziny za tą jedną chwilą